środa, 30 stycznia 2013

Audrey Hepburn

Mój pierwszy raz z Audrey Hepburn miał miejsce w okolicach moich czternastych urodzin. Było to oczywiście "Śniadanie u Tiffany'ego". Wyglądałam wtedy jak bardzo brzydkie kaczątko, a Audrey miała TE oczy, TO coś oraz 50 centymetrów w talii.




Właśnie od fascynacji Hepburn zaczęła się moja miłość do lat 50. i 60. I mimo że teraz kanon tego, co uważam za piękne, nieco się poszerzył i nie jest już tylko klasyczny, to Audrey zawsze będzie jednym z tych typów kobiet, którymi po prostu od czasu do czasu chciałoby się być.


Była niska i "chuda jak patyk". A raczej gałązka. Wiele z ówczesnych gwiazd kina, np. Greta Garbo, uchodziło za femme fatale. Hepburn ze swoimi oczami sarny i uśmiechem dziecka miała po prostu zbyt wiele wdzięku i niewinności, żeby stać się symbolem seksu jak Marylin Monroe. I dobrze, bo nikt inny nie wyglądałby tak elegancko i naturalnie w kreacjach Huberta de Givenchy.






"Ufam Givenchy'emu tak samo, jak Amerykanki ufają swoim psychiatrom." 



Dzięki księżniczce Audrey, zanim zamarzyłam o conversach i skórzanej kurtce, pożyczałam od babci perły i kupiłam prochowiec.


* cytat- "Audrey. Osobisty album Audrey Hepburn"
** foto: balerinki.pinger.pl/ savoirface-edgars.com/ highendweekly.com

sobota, 26 stycznia 2013

"Powiększenie"

Ktoś mnie ostatnio zapytał, co lubię. Co lubię?

Wspólnym mianownikiem wszystkiego, co lubię jest piękno. Ale nie odważyłabym się podać jego definicji w obawie, że zdefiniowane piękno traci piękno. Więc bez definicji. Może właśnie to, czym się będę dzielić, podpowie Wam (a przede wszystkim mnie!), czym ono jest w moim subiektywnym, selektywnym, szczerym i szerokim odczuciu.

Obejrzałam ostatnio "Powiększenie", film Antonioniego z 1966 roku. Jestem fanką starego kina (ponieważ "stare" jest pojęciem względnym, zakładam, że są to filmy powstałe przed moim urodzeniem), dlatego sama się sobie dziwię, dlaczego odkryłam go dopiero teraz. To coś dla fanów mody, fotografii, klimatu Londynu lat 60., kryminału i niebanalnych zakończeń w jednym.

Zakończenie "Powiększenia" jest właśnie jednym z tych powodów, dla których film błąka się po głowie jeszcze długo, długo. Para mimów grających w tenisa, cisza, w tej ciszy odgłos odbijanej piłeczki i kilka pytań, na które Antonioni pozwolił nam znaleźć własne odpowiedzi. Perfekcyjne. Albo irytujące- jeśli dla kogoś jedynym słusznym obrazem jest obraz w ramie.

Jest w "Powiększeniu" jeszcze wiele innego piękna. Choćby Veruschka, która zagrała samą siebie. Kiedy patrzy się na jej zdjęcia, uroda jest oczywista. Subtelna twarz, duże oczy i niesamowite nogi. Ale jest jeszcze coś mniej oczywistego. Ja w zdjęciach Veruschki widzę jej arystokratyczne pochodzenie. Coś ulotnego i eleganckiego, czego nie można nabyć, to się po prostu ma.


foto: Richard Avedon

foto: Richard Avedon



Jest również ukazany proces powstawania piękna. Polecam ludziom mojego pokolenia, pokolenia cyfrowego, przyjrzeć się scenom, w których Thomas wywołuje swoje zdjęcia. W celach edukacyjnych, ale też dlatego, aby poczuć, jak bardzo elitarnym pięknem była fotografia, zanim pokochaliśmy Instagram.

Sceny w studiu fotografa. Pozowanie Veruschki, bardzo sensualne, dalekie od niektórych współczesnych plastikowych sesji. Wizyta tajemniczej Jane, która "wsiąka" błyskawicznie w atmosferę artystycznej wolności, jaka panuje w studiu Thomasa. Zabawa Blondynki (Jane Birkin!) i Brunetki, radosna, spontaniczna i tak bardzo beztroska, że aż czuję zazdrość, że nie jestem radosną, spontaniczną i beztroską Jane Birkin biegającą w samych rajstopach po studiu fotografa mody, w Londynie lat 60.

Piękne po prostu.

*foto: tonyface.blogspot.com