piątek, 22 lutego 2013

Lala


Dobrze, że nie odkryłam Jacka Dehnela wcześniej. Wtedy na pewno nie powstałaby moja pierwsza i prawdopodobnie ostatnia powieść. Napisałam ją wieku 8 lat...

Bo „Lala” jest jedną z tych książek obierających wiarę we własny talent. Szczególnie, kiedy okaże się, że autor miał podczas jej pisania dokładnie tyle lat, co ja w tej chwili.

Właściwie nic nie wskazywało na to, że „Lala” mi się spodoba. Babcie, kochający wnukowie, wzruszające historie rodzinne. Wyglądało to na dokładnie przeciwny biegun tego, czego szukam w literaturze. I wciąż, po dwóch dniach myślenia o „Lali”, nie wiem, dlaczego będzie kolejną z tych książek, które zapamiętam.

Bo na pewno nie tylko dlatego, że miejscami było naprawdę zabawnie. Tak po prostu, zwyczajnie zabawnie, bez wulgarności albo ironii, co jakoś coraz trudniej spotkać mi w książkach. A czytam, wierzcie, hurtowe ilości.

Ani dlatego, że kiedy mogło być tanio i sentymentalnie, czyli bardzo żenująco, jest wzruszająco i ciepło.

Ani też dlatego tylko, że ten cholerny dwudziestoletni  wtedy Dehnel był większym erudytą i specjalistą od kultury i literatury, niż ja kiedykolwiek będę.

Ani również dlatego, że sporo w historii Lali mojej własnej historii.

Więc jeśli nie dlatego wszystkiego, to naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego „Lala” zostanie ze mną na dłużej. Będzie trochę odstawać od całej kolekcji tych trudniejszych, czasem mrocznych, kontrowersyjnych książek, które zazwyczaj mnie zachwycają. Bo „Lala” nie jest książką trudną. Jest- po prostu piękna.

wtorek, 12 lutego 2013

Nowa Zelandia


Jest wiele naprawdę pięknych miejsc, które chciałabym zobaczyć. W niektórych nawet może zamieszkać, jak np. w Nowym Jorku albo Prowansji. A do niektórych wrócić: Paryża, Toskanii, Wiednia, Florencji. Nie jestem pod tym względem oryginalna. Do tej pory najmniej popularnymi, jak mi się wydawało, miejscami, które chciałam odwiedzić były Islandia oraz Nowa Zelandia.

Chyba jednak nie jest to aż tak oryginalny wybór. Przeczytałam ostatnio na jednym z portali lifestylowych, że „najgorętszym” kierunkiem podróży w tym roku będzie właśnie Nowa Zelandia. Kraj na drugim końcu świata, a bardzo europejski. O ile „europejskim” można nazwać państwo, gdzie populacja owiec jest większa ponad dziesięciokrotnie od liczby ludności. Biorąc pod uwagę moją komunikatywność i miłość do ludzi, jest to idealne miejsce na wakacje dla mnie...

Co właściwie wiemy o Nowej Zelandii? Że jest rajem dla surferów. I że kręcono tam „Władcę Pierścieni.

A jakiś sławny mieszkaniec Nowej Zelandii? Zakochani w górach mogą kojarzyć Edmunda Hillary'ego, pierwszego zdobywcę Mount Everest. Kujony- Ernesta Rutherforda, który jako pierwszy rozszczepił atom. Miłośnicy kina- Petera Jacksona, reżysera „Władcy Pierścieni”.

Może warto coś więcej...















New Zealand Fashion Week...





*foto: 2hiren.info/ biglittlecity.co.nz/ ctham.fateback.com/ fash-eccentric.com/ hotelmanagment.com.au/ layoverguide.com/ nipunscorp.com/ plaza.ufl.edu

piątek, 8 lutego 2013

Jestem miłością

Podobno jedną z najlepszych scen w „Jestem miłością” jest ta, w której Emma (Tilda Swinton) raczy się krewetkami przygotowanymi przez Antonia. To na pewno w jakiś sposób podkreśla, co w filmie Guadagnino najważniejsze. Zmysły.

Wzrok.
Po obejrzeniu „Jestem miłością” w pamięci zostają obrazy. Fabuła to jakby drugi plan. Na pierwszy wysuwają się piękne zdjęcia Mediolanu i malowniczej prowincji. Kiedy obejrzałam „Ukryte pragnienia” Bertolucciego, marzyłam o pierwszej podróży do Włoch, a szczególnie do Toskanii w kolorze oliwkowej zieleni i ochry. Kiedy zobaczyłam „Jestem miłością”, wiedziałam, że będę do Włoch wracać.


Słuch.
Być może nie jestem obiektywna, bo uwielbiam muzykę filmową, ale ta jest wyjątkowo dobra. John Adams postarał się, żeby pasowała do pozostałych zmysłów przewijających się na ekranie.

Smak.
Smak jest tutaj, mimo że to niezbyt „filmowy” zmysł, niezwykle istotny. Fabuła kręci się wokół jedzenia i jedzeniem przesiąka. Należę do tych kobiet, dla których najbardziej uwodzicielskim zawodem męskim jest muzyk. Na czas oglądania filmu można zmienić zdanie. Żeby ktoś mi przygotował te krewetki...

Węch.
...żeby ktoś mi przygotował te krewetki... Chociaż nie o sam zapach jedzenia tu chodzi (a naprawdę można tak przesiąknąć atmosferą filmu,żeby poczuć zapach regionalnej włoskiej kuchni). Ale też o perfumy elegancko powściągliwej Emmy ubranej w Fendi. O woń kwiatów na łące. O farbę drukarską w albumach ze sztuką, które Emma przegląda w sklepie.

Dotyk.
Antonio dotykał Emmę tak, jak gotował. Z pasją i uwielbieniem.





Scena, która w dwóch minutach łączy wszystkie te zmysły, jest moją ulubioną. Scena na łące. Kondensacja zmysłów i mieszanka odurzająca. Prawie czuć na skórze palące promienie słońca. Słuchać brzęczenie pszczół. Zapach kwiatów miesza się z potem. Po spękanej, suchej ziemi wędrują mrówki. Antonio dotyka bladej skóry Emmy.


Dla tych, którzy kochają Tildę. I dla tych, co nie boją się czuć.


*foto: lucianopignataro.it/ bonjourtristesse.net/ mftm.gr/ independentstyle.it 

piątek, 1 lutego 2013

Papier, K MAG, nożyce.


Słuchałam wczoraj na planeta.fm audycji „młodzi głośni”, w której gościem był redaktor naczelny magazynu K MAG, Mikołaj Komar. Tematem rozmowy była rewolucja w mediach XXI wieku. Mówiono między innymi o tradycyjnych, papierowych wydaniach magazynów i ich wirtualnych odpowiednikach. Wątek bardzo mi bliski, bo ja po prostu kocham papier. Nie przekonują mnie książki w wersji elektronicznej, więc tym bardziej nie przekonają magazyny. Żadna sesja zdjęciowa nie wygląda tak dobrze w Internecie, jak uwieczniona i zmaterializowana na papierze. Żaden wywiad nie daje takiej przyjemności, jak ten, którego strony musimy przewracać, nie przesuwać przyciskiem na klawiaturze. Bo w papierze jest teraz, w epoce wirtualnej, ta namacalna przyjemność. Pod warunkiem, że papier jest odpowiedni. Mat i błysk, szorstkość i gładkość. Żyjąc "w tablecie", można właściwie zapomnieć o istnieniu tych pojęć.

Oprócz takiej prawie dziecięcej, pierwotnej przyjemności dotyku, daje mi papier możliwość gromadzenia. Takiego znowu w rzeczywistości, nie na pinterest.com czy w folderach pełnych jpg. Leżą sobie w stosach te magazyny, „kurzą się” i czekają na moment, w którym do nich wrócę. A wracam często. Żeby znowu obejrzeć sesje i poczytać coś, co w przeciwieństwie do artykułów w "Fakcie", nie traci aktualności i wiarygodności. Poza tym, nie byłabym w stanie wyciąć z nich czegokolwiek, co mnie zachwyciło i przypiąć do korkowej tablicy. Dlatego właśnie muszą czekać na mnie całe i zdrowe. 

Oczywiście życie studenta nie pozwala mi na razie kupować wszystkich magazynów, które chciałabym posiadać. Właśnie tak- posiadać. Podobnie jak z książką, która mnie zachwyci. Pożyczona albo wypożyczona nie zaspokaja mojego głodu. Muszę mieć własny egzemplarz. Dlatego czasem cierpię, kiedy muszę się ograniczyć do przeglądania kilku tytułów w empiku na podłodze. Odkładam je na półkę nadal głodna.

Teraz najbardziej głodna jestem na magazyn Anji Rubik. 25 Magazine. Kochany Święty Mikołaju...




Podczas audycji wspomniano również o tym typie wielbicieli magazynów, którzy kupują je, aby zasiąść w hipsterskiej kawiarni i popijając hipsterską kawę, czytać hipsterski magazyn. To zdecydowanie nie o mnie. Jestem zaborcza i egoistyczna, musi być intymnie i sam na sam.

W luksusowych, papierowych magazynach, nawet przeglądanie stron w reklamami (pięknymi!) jest po prostu przyjemne. Spróbujcie.




No i na koniec coś z początku. Okładki. Wirtualna okładka nie ma racji bytu. Sens okładki zawiera się w papierze. A piękna okładka to po prostu sztuka.








*foto: kmagsite.wordpress.com/ bloodmooncouture.worspress.com/ laceandtea.com/ lula.pl/ blogcds.global.com/justjared.com