niedziela, 23 czerwca 2013

Od Moneta do Mondriana

Kiedy ja i mój brat mieliśmy po kilka lat, tata zachęcał nas do rysowania i malowania. Ponieważ sam maluje, mieliśmy do dyspozycji sprzęt wykraczający poza standardowe wyposażenie piórnika przedszkolaka. Pastele suche i olejne, akwarele, temperę, węgiel, farby olejne, różne rodzaje papieru, sztalugi itd. W pokoju mojego brata całą ścianę zdobiła wystawa naszej nieskrępowanej twórczości. Słowo "nieskrępowanej" jest istotne. Były tam zamki z tęczowych cegiełek, dżungle z fioletowymi palmami, pomarańczowe sowy, krasnoludki, smoki. Oczywiście, całkiem "normalne" pejzaże z drewnianymi chatkami i polem słoneczników też malowaliśmy. A potem, w szkole, usłyszałam od Mojej Pani, że jeśli dach mojego domu jest czerwony, to nie powinnam go przedstawiać jako fioletowy. I tak się zaczęło. "Nieskrępowaność" szlag trafił. Wydzierałam z papieru zielone drzewa, bo drzewa są zielone. Po kilku latach znowu próbowałam się przebić i namalowałam zachód słońca w stylu Moneta. Niestety, Mojej Pani od plastyki się nie spodobał, bo był zbyt niedbały i nierealistyczny. Tak właśnie- niedbały i nierealistyczny.


C. Monet

Czasem mam wrażenie, że najlepszymi adresatami sztuki współczesnej byłyby dzieci. Właśnie dlatego, że mają "nieskrępowaność" i świeżość odbioru rzeczywistości. Kierują się emocjami, nie wiedzą na temat tej rzeczywistości. W jednym z wywiadów Edward Dwurnik powiedział, że polską sztukę trzeba oderwać od narracji. "Jest taka sytuacja, że my, Polacy, jesteśmy skazani na narrację. Chcemy, żeby malarstwo było zawsze opowieścią o jakimś zdarzeniu. (...) To są piękne obrazy abstrakcyjne [obrazy Pollocka], które nie mają żadnych odnośników do realizmu. One muszą działać na uczucia".*

J. Pollock

Nic dodać, nic ująć. Esencja tego, co sama myślę o sztuce współczesnej. Nie tylko konkretnie o abstrakcjonizmie. Oczywiście, nie uważam, żeby malarstwo, które jest sposobem pokazywania rzeczywistości, było złe. Moja fascynacja sztuką zaczęła się od włoskich malarzy renesansowych i francuskich impresjonistów (dziękuję, tato, za malarską edukację!). Do dziś pamiętam to ogromne rozczarowanie, kiedy 10 lat temu podczas wizyty w Luwrze, weszłam do sali, gdzie wisi "Mona Lisa" i... nie zdołałam się zbliżyć do obrazu na więcej niż kilka metrów, bo był agresywnie okupowany przez tłumy turystów, którzy zamiast go oglądać, robili zdjęcia.

Teraz, mimo że marzy mi się ponowna, bardziej świadoma, wizyta w Luwrze i Muzeum Orsay, bardzo, bardzo kocham abstrakcjonistów. Kandinsky, Mondrian, Klee. To są oczywiście "wielcy" abstrakcjonizmu. Ale jest też wielu innych, których obrazy budzą we mnie jakieś emocje. "Jakieś" w sensie "różne", nie "byle jakie". Są jak muzyka. Sama melodia, bez narracji, czyli tekstu, coś w nas porusza, nie musi mieć historii. Dlaczego nie dać takiej szansy malarstwu? Można zacząć np. od skoku na głęboką wodę, czyli od wystawy Marka Rothko w Muzeum Narodowym.

W. Kandinsky

P. Klee

P. Mondrian

M. Rothko


* K MAG, czerwiec 2013
** foto: claude-monet.com/ arthistory.about.com/ ibiblio.org/ abstract-art-framed.com/ surrelart.blogspot.com

wtorek, 4 czerwca 2013

Samsara

Tak, jestem romantyczką. Tych, którym w tej chwili wyświetlił się obraz tandetnej pocztówki z wyfotoszopowanym zachodem słońca nad morzem, odsyłam do encyklopedii, żeby sprawdzili hasła "romantyzm" i "sentymentalizm". Nie wiem, dlaczego, ale niestety całkiem spoko (hipsterski, jak na tamte czasy;)) romantyzm został skojarzony z całkiem nie spoko sentymentalizmem i teraz śmiejemy się z "romantyków", bo oglądają komedie z Jennifer Aniston i kupują pluszowe misie z napisem "I love you".

Więc jeszcze raz. Tak, jestem romantyczką. To nie jest teraz modne, bo romantycy są wrażliwi, a dzisiaj trzeba być cynicznym i gruboskórnym. Ale wbrew trendom, na tak zwanym szczycie, utrzymuje się kilka osób, które posądziłabym o romantyzm. I ludzie ich kochają, kiedy zapomną, że muszą być ciągle cyniczni i gruboskórni. A zapominają, gdy oglądają, słuchają i czytają te piękne rzeczy tworzone przez romantyków. Z polskiego podwórka- np. Mela Koteluk. Ze światowego- choćby Annie Leibovitz. Bo kto, jeśli nie romantyk, zrobiłby takie zdjęcie?




Obejrzałam niedawno film prawdziwego romantyka. W "Samsarze" Rona Fricke'a nie ma uroczych zachodów słońca nad morzem i świergotu ptaków o poranku. Jest za to mnóstwo wrażliwości na świat po prostu, nawet nie na piękno w takim dosłownym znaczeniu. Słowo "samsara" bądź "sansara" oznacza nieustającą wędrówkę, cykl życia i śmierci. Buddyzm, podobnie jak żadna inna religia, nie trafia do mnie, więc kiedy sprawdziłam znaczenie tytułu filmu, stwierdziłam, że nie obejrzę. Zmądrzałam i... nie ma obawy, żadnego mistycyzmu, reinkarnacji, karmy. Żadnego duchowego uniesienia oraz, co najważniejsze, żadnego moralizatorskiego tonu. Bo w "Samsarze" nikt nam nie mówi, jak mamy rozumieć to, co widzimy. Obraz za obrazem ( i to jaki obraz! koniecznie do zobaczenia w dobrej jakości i na ekranie większym niż ten w laptopie), brak fabuły (takiej dosłownej, bo dla mnie fabuła tu jest), brak dialogów, nawet narracji. Tylko genialne zdjęcia i muzyka.


I właściwie o czym to jest? Fricke przez kilka lat podróżował po świecie i filmował pustynię, mnichów usypujących mandalę, Palestynę, więzienia, linie produkcyjne w fabrykach, Tokio, wybory miss, ulice metropolii, afrykańskie wioski, pogrzeby, chrzty, operacje plastyczne, fermy drobiu, supermarkety, katedry, piramidy. Brzmi jak chaos, ale z chaosu powstała potem sensowna opowieść. A najlepsze w niej jest to, że ponieważ nikt i nic niczego nam nie sugeruje, możemy sobie sami ją opowiedzieć.


Dla mnie istotą tego filmu jest paradoks. Kolejne sceny zestawione są na zasadzie kontrastu i jednocześnie analogii. Na przykład kadr na wieże meczetu i wieżowiec biurowiec. Niby kontrast, ale jednocześnie analogia, bo przecież teraz to biurowce są miejscem kultu. Albo ujęcia z afrykańskiej wioski, gdzie widzimy matkę karmiącą dziecko. Kobieta ma pomalowaną twarz, podobnie jak pozostali mieszkańcy osady. W następnej scenie widać wytatuowanego mężczyznę przytulającego niemowlę. Znowu niby kontrast, a jednak analogia. Z takich obrazów składa się "Samsara". Mimo że film nie ma akcji, jest jednym z tych, których się nie zapomina. Mnie w pamięć zapadną kadry ze zniszczonej przez huragan szkoły, gdzie wielka gablotka z medalami i pucharami jest przysypana gruzem i pyłem. Wymowne. Albo ujęcia z domu pogrzebowego, w którym leżą puste trumny w kształcie samolotów, samochodów, karabinów. I jeszcze operacja plastyczna nosa zestawiona z procesem wytwarzania lalek, malowanych identycznie stosów manekinów.


Nie wydaje mi się, żeby film wymagał więcej komentarza. To jest jeden z tych, o których się myśli, a nie gada.



Przykładem tego drugiego, tak z ostatniej chwili, jest choćby najnowszy "Wielki Gatsby".



*foto: jofonda.com