poniedziałek, 20 maja 2013

Spełnione życzenia- Truman Capote

"Otaczała nas aura zbytkownego znużenia, jak gubiąca płatki, przekwitła róża, a za oknami czekało jedynie gasnące nowojorskie popołudnie."*

Zanim pierwszy raz przeczytałam "Śniadanie u Tiffany'ego", zdążyłam kilka razy obejrzeć film i, jak to bywa w wieku lat nastu, zakochać się w Holly. Ale dopiero po przeczytaniu opowiadania Trumana Capote zrozumiałam, że to nie w Holly się zakochałam, tylko w Audrey Hepburn, która- nie oszukujmy się- "zrobiła" cały film. Bo kiedy się już przeczyta "Śniadanie...", jest się strasznie rozczarowanym dziełem Edwardsa. Ja nawet poczułam się, nie tyle rozczarowana, co po prostu oszukana. Owszem, film lubię nadal. Bo Audrey, bo klimat tamtych lat, bo kostiumy. Ale co się, do cholery stało z całą resztą?! "Całej reszty" szukajcie w utworze Capote.

Podobno Capote potrafił poprawiać jedno zdanie setki razy, dopieszczać tekst do bólu, dążąc do perfekcji, którą, jak sądzę, traktował jako swój obowiązek, bo uważał się za geniusza. Przeczytałam "Spełnione życzenia" (lub inne tłumaczenie: "Wysłuchane modlitwy") i już wiem, jaki w tym sens. Znacie to okropne uczucie, kiedy podczas lektury męczycie się razem z autorem? Z Trumanem, gwarantuję, męczyć się nie będziecie. On jest dokładnie w złotym środku, między skrajnie kwiecistym stylem, gdzie każde kolejne słowo podnosi poziom żenady do kwadratu, i między lakoniczną prozą współczesną. A ci, którzy czytają dla treści, nie dla formy, też będą usatysfakcjonowani. "Spełnione życzenia" to trzy rozdziały niedokończonej powieści, którą Capote chciał sięgnąć gwiazd (czyli m .in. Marcela Prousta). Okazało się później, że przeskoczenie samego siebie po doskonałej powieści "Z zimną krwią", nie jest łatwe nawet (a może przede wszystkim?) dla takiego geniusza. W druku ukazały się tylko te trzy rozdziały. Co się stało z pozostałymi, jak zwykle jest wiele teorii. Może jednak lepiej skupić się na tych, do których jest dostęp.

Capote obracał się w towarzystwie przez duże T. I chyba był rozdarty między zdystansowaną ironią wobec tej śmietanki a potrzebą akceptacji i uwielbienia z ich strony. Dzięki temu powstał mocny portret postaci małych i dużych, artystów i poetów, aktorek i księżniczek, którzy w czasach bez Pudelka, nie byli przyzwyczajeni do takich wyrachowanych szpileczek wbijanych w ich równie wyrachowane plecy. Kiedy ten i tamten zorientowali się, że X i Y to tamten i ten, poczuli się obrażeni- a jakże!








Moją uwagę zwróciła szczególnie jedna, dość szczegółowo przedstawiona postać, Kate McCloud. Capote poświęcił jej cały jeden rozdział, a i w dwóch pozostałych wciąż gdzieś przemyka. W rzeczywistości chodzi o Monę von Bismarck. Nie wiem, czy Mona też poczuła się urażona, ale gdyby mnie tak Truman opisał, raczej byłabym zadowolona...





Nie da się też ukryć, że "Spełnione życzenia" to nie lukrowana opowiastka o grzeszkach elity. Zresztą, to chyba oczywiste. Gdyby była lukrowana, śmietanka towarzyska najadłaby się nią do syta i nie zostawiła okruszków. A jedyne czego nie zostawiła- to suchej nitki na Trumanie. Opowieść niepoprawna politycznie, w której Capote wyzywa na pojedynek tych, których bardzo potrzebował i którymi gardził. No i choćby dzięki czereśniom ze śmietaną- opowieść nie dla dzieci.

Nie jest to na pewno ostatni raz tutaj z Capote. Na tapecie mam już m. in. Marilyn Monroe oczami geniusza oraz "Z zimną krwią", wokół której skupia się akcja filmu "Capote" z Philipem S. Hoffmanem w roli głównej.



*"Spełnione życzenia. Niedokończona powieść" T. Capote, wyd. Prószyński i S-ka, Wa-wa 2000
*foto: williamtoddschultz.wordpress.com/ david-toms.blogspot.com/ balenciaga.com

poniedziałek, 13 maja 2013

Panaceum

I znowu o filmie, w którym znalazłam coś osobistego. Nawet bardziej niż w "Polowaniu". I znowu bardzo mrocznie. Właściwie nie wiem, jak uzasadnić to, że to jest piękne po prostu. Może właśnie bez uzasadnienia. A może uzasadnienie jest w tym czymś osobistym i już innego nie potrzeba. Tego chyba szukamy w sztuce, muzyce, kinie. Żeby "coś" się stało, "coś" zadrżało, "coś" poruszyło. I to się może stać z przeróżnych powodów. Nie chcę sięgać głębiej.

Wiem, że nie wszystkich "Panaceum" zachwyciło. I wiem, że to może z powodu tego czegoś osobistego piszę dziś akurat właśnie o filmie Soderbergha. Trudno też napisać zbyt wiele i zbyt wyczerpująco o thrillerze, który zazwyczaj warto obejrzeć nie znając fabuły, a ja nie chciałabym komuś zepsuć tej przyjemności. Mimo że w pewnym momencie film traci efekt 'wow', polecam. Rooney Mara udźwignęła rolę i nie zrobiła z Emily plastikowej wariatki, tępo patrzącej przed siebie, do czego czasem ogranicza się "efekty specjalne" choroby psychicznej. Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała o magicznym świetle w filmie. Uwielbiam takie subtelne operowanie kolorem, kiedy dopiero po zastanowieniu się, stwierdzamy, że w tym szaleństwie jest metoda i czemuś to szaleństwo służy. Oczywiście, żadnego szaleństwa tutaj nie ma (paradoksalnie- pomijając fabułę). Delikatna manipulacja: ciepło- zimno.

Pominę fabułę, bo to nowy film i istnieje niebezpieczeństwo, że zbyt wielu osobom zepsuję zabawę. Za to nie mogę, nie mogę pominąć jaśniejszego aspektu tego przygnębiającego (znowu!) obrazu. Jude Law! Będzie tu o nim pewnie jeszcze nie raz. Mam wrażenie, że im starszy, tym lepszy. Ale jednocześnie, kiedy wracam do "Utalentowanego pana Ripleya", to wrażenie znika. Jude Law jest po prostu świetnym aktorem. Grał dobrze 15 lat temu, gra dobrze teraz. I nie będąc hipokrytką, tak, za to, że jest takim ciachem też go kocham. W "Panaceum", z piętnem mojego osobistego podejścia, przyćmiła go Mara, ale to żaden grzech, po prostu musiała to zrobić.

"Panaceum" angażuje i wciąga. Mam nadzieję, że nie tylko tych z osobistym piętnem.

Będę się starać, żeby następnym razem było nieco mniej przygnębiająco. A na koniec jeszcze jedno. Zachwyciła mnie w tym filmie uroda Rooney Mary. Piękna, piękna, subtelna. Odkrycie.

 



*foto: live.drjays.com

niedziela, 5 maja 2013

Polowanie

Pod koniec lat 80. w małym miasteczku, w dzielnicy domków jednorodzinnych, równie małych i ciasnych, co umysły ich mieszkańców, zamieszkała para zakochanych. Nie zamierzali brać ślubu, co błyskawicznie rozniosło się po okolicy. Sąsiedzi brak papierka uznali za wystarczający powód, żeby wykluczyć parę ze społeczności. Do tego stopnia, że próbowali zablokować rozwój firmy wykluczonych. Bo tak- wiodło im się dobrze. Niebawem pojawiły się dzieci. Cóż z tego, że ochrzczone, skoro z nieczystego związku. Rodzeństwo, chłopiec i dziewczynka, nie mogli się bawić z wnukami najbliższych sąsiadów. Wszystko skończyło się, powiedzmy, dobrze, bo dzieci okazały się nie być przeklęte, a całkiem nieźle wychowane, więc przekonały do siebie mieszkańców dzielnicy. "Powiedzmy", bo jedyną rysą na tej historii jest ranny pies, do którego jeden z sąsiadów strzelał  z dubeltówki.

To nie jest scenariusz filmu, to historia prawdziwa. Nie tak dramatyczna jak ta w "Polowaniu", ale bardzo osobista, dlatego również z bardzo osobistym podejściem oglądałam film Thomasa Vinterberga. Warto zobaczyć dla Madsa Mikkelsena, którego fanką jestem od czasu "Jabłek Adama". Mogło być melodramatycznie, a jest wciągająco. I trochę przerażająco, kiedy sobie uświadomimy, że ludzie podczas polowania zmieniają się w bezlitosne drapieżniki i że niestety nie jest to tylko wymysł scenarzystów.

Może pomyślicie sobie, że to nie jest całkiem zdrowe, ale kocham filmy ukazujące ciemną stronę mocy. Owszem, takie pozytywne obrazy jak choćby wspomniane już "Jabłka Adama" bardzo lubię. Ale na dłużej zostają ze mną ponure, niektórzy powiedzą "dołujące", przygnębiające, wstrząsające filmy (w sposób upadlający bardziej, niż melodramatyczny). Przykład? "Matka Teresa od kotów" lub "Plac Zbawiciela". Właśnie to jest w nich piękne, że ich życie nie kończy się wraz z napisami po filmie. Coś tam zostaje, porusza i wierci się, i niepokoi.