piątek, 4 października 2013

Marina Abramović: artystka obecna.

Patrzycie ludziom w oczy?

Niby taka prosta rzecz. Ja mam z tym problem. Nie dlatego, że próbuję coś ukryć i jestem nieszczera. Raczej dlatego, że jestem nieśmiała. A kontakt wzrokowy to niesamowita intymność. Dla mnie- większa nawet niż dotyk. Kiedy patrzy się komuś w oczy, odkrywa się jego i siebie. Mnie tego brakuje.

Dlatego płakałam podczas oglądania dokumentu M. Akersa "Marina Abramović: artystka obecna". Jeżeli wrażliwość mierzy się ilością filmów, które doprowadziły nas do płaczu, to jestem całkowitym niewrażliwcem. To nie jest tak, że ja się nie wzruszam. Po prostu rzadko płaczę. Więc jak to się stało, że tym razem popłakałam się aż kilka razy?

To nie było moje pierwsze spotkanie z Mariną. Usłyszałam o niej trzy lata temu na zajęciach ze sztuki Serbii. Pamiętam, że wtedy najbardziej wstrząsnęła mną seria jej performances związanych z bólem fizycznym. W jednym z wystąpień oddała się widzom. Stanęła przed nimi bezbronna. Oni mieli do dyspozycji cały stół przedmiotów, z których część, jak noże, nożyczki, zapałki, można było wykorzystać, by zadać Abramović ból. I co robili niektórzy? Wybierali zadawanie bólu. Przeraziło mnie to, że tak łatwo, dając po prostu przyzwolenie, uwolnić w człowieku bestię. Kolega próbował mnie pocieszyć, mówiąc: "Ale nie wszyscy sięgali po nóż!". Nie wiem, czy to pocieszające... 

W filmie Akersa poruszył mnie biegun przeciwny. Pozytywny. Podczas retrospektywnej wystawy w nowojorskim Museum of Modern Art, w 2010 roku, Abramović przez trzy miesiące, kilka godzin dziennie spotykała się z widzami, każdym z osobna, w swoim kawałku wszechświata. Stół, dwa krzesła, na jednym Marina, na drugim ktoś, kto miał ochotę wejść do tego wszechświata. Wydaje się to takie proste. Usiąść naprzeciwko kogoś i po prostu spojrzeć mu w oczy. Nic nie mówić, nie poruszać się, zapomnieć, że wokół stoją dziesiątki zwiedzających wystawę.

Wzruszyła mnie intensywność tej bliskości, jaka pojawiała się między Mariną a ochotnikiem siadającym przy jej stole. Moment, w którym wreszcie można poczuć teraźniejszość. Bo ona zazwyczaj nam ucieka. Żyjemy przeszłością i przyszłością. Kto umie się tak umiejscowić, znaleźć w tu i teraz? Sądząc po reakcjach tych, którzy się na to odważyli, to może być magiczne. Jedni płakali, inni się uśmiechali, jeszcze inni odchodzili spokojni i zamyśleni.
Chciałabym to przeżyć. Chciałabym spotkać kogoś, kto spojrzy mi w oczy i chociaż przez chwilę po prostu będzie. Wiem, że mogłabym się wtedy rozpłakać. I nie musiałabym się wstydzić, że płaczę. Tak jak, przypuszczam, nie wstydzili się siadający naprzeciw Mariny. Ciekawe, o czym myśleli. Ciekawe, o czym myślała Marina. Ciekawe, o czym ja bym myślała. Mam nadzieję, że o tym, jak dobrze jest odkryć teraz.

czwartek, 26 września 2013

Prada, wiosna 2014

Co poeta miał na myśli? Długo sądziłam, że to pytanie, zazwyczaj bardzo bolesne dla samego poety, odnosi się tylko do literatury, sztuki, muzyki. Ale im więcej czytam, oglądam, słucham, tym częściej zadaję sobie to samo pytanie, podziwiając pokazy mody. Najpiękniejsze są te, o których można powiedzieć więcej, niż z czego zostały uszyte. Te, które się interpretuje, nie tylko ogląda. A że czasem oznacza to również, że kolekcja jest dziełem sztuki nie dającym się nosić? Cóż, mnie to nie przeszkadza. Jest moda użytkowa i moda- sztuka. Nie deprecjonuję tu bynajmniej tej pierwszej. Po prostu bardziej interesująca wydaje mi się jako sztuka.

Dlatego zawsze czekam na pokaz Prady.

Z kolekcjami Prady mam zazwyczaj tak jak z muzyką i obrazami. Piosenka zachwyca mnie dopiero po drugim, trzecim, czwartym wysłuchaniu. I już ze mną zostaje. Obejrzałam zdjęcia z ostatniego pokazu Prady pierwszy raz i... zadałam sobie pytanie: co poeta miał na myśli? Obejrzałam drugi i- wpadłam! Nie jestem ekspertem, więc zazwyczaj większość kolekcji, które zobaczę, szybko umyka mi z pamięci. Wciąż mam problem, by dopasować je do nazwiska. Ale zawsze zdarzą się te niezapomniane. Jedna sylwetka- wiem czyja. Buty- wiem czyje. Torebka- wiem czyja. Do takich należą właśnie kolekcje Prady. Tym bardziej, że ich piękno określić można raczej jako trudne. Ta najnowsza zaskarbiła sobie moją miłość jeszcze szybciej, dzięki bezpośredniemu flirtowi ze sztuką i takimi nazwiskami jak: Pierre Mornet, Jeanne Detallante czy Stinkfish. Nie tylko w samej kolekcji! (Popatrzcie na dekoracje.)











Więc co poeta miał na myśli? Trochę ułatwił nam sprawę, bo sam powiedział. Prada, która samą siebie nazywa feministką, mówi, że dostrzegła w kobietach wojowniczki. Silne i dające się zauważyć. Chciała włączyć się do debaty wokół tematu kobiet i ich coraz mocniejszej pozycji w świecie, a ponieważ ona wypowiada się przez swoje kolekcje, na wybiegu można było zobaczyć m. in. militarne płaszcze i sukienki, a NA nich krzyczące "Jestem kobietą!" biustonosze; sportowe podkolanówki, jednoznacznie kojarzące się z bojem na boisku; futra wiosenne (sic!) i sukienki, wyglądające jak żywcem przeniesione z murali. Że futra na wiosnę? No, to jest po prostu Prada. Poza tym, kto silnej, pewnej siebie kobiecie zabroni nosić futro wiosną, skoro ona tak zechce?

Dla mnie futro i te skarpetki to może nieco za dużo. Ale sukienki...


*foto- electrique.blogspot.com/ vogue.com

poniedziałek, 16 września 2013

Edward Hopper

Planowałam napisać o nowojorskim tygodniu mody. Czekałam na zakończenie, myślałam, że napiszę o kolekcjach, które mnie zachwyciły. Niestety nie napiszę, ponieważ żadna z kolekcji mnie nie zachwyciła. Oczywiście, podobało mi się kilka sylwetek, ale były to pojedyncze okazy. Bardziej inspirujące okazały się być zdjęcia mody ulicznej. Moją, niedawno odkrytą (dlaczego dopiero teraz?!), perełką jest Tommy Ton i jego blog Jak & Jil . W jego zdjęciach nie liczą się tylko ciekawe stylizacje fotografowanych, ważny jest moment, detal, kolor. A jak bardzo lubię fotografię mody ulicznej, możecie się przekonać, zaglądając na mój profil na Pinterest http://www.pinterest.com/krolowasng/boards/ .

Skoro więc nie o modzie, będzie o sztuce. Szukając informacji przed wizytą na wystawie Marka Rothki, trafiłam na artykuł, w którym jako jedna z najważniejszych inspiracji dla jego twórczości pada nazwisko Edwarda Hoppera. Po nitce do kłębka i...wsiąkłam! Zakochałam się w tych smutnych, niesamowicie charakterystycznych, jak się okazuje, mających niemały wpływ na popkulturę, szczególnie amerykańską, oraz kino obrazach Hoppera. Tak, smutnych. W jego portretach wielkiego miasta, barach, restauracjach, pokojach hotelowych, stacjach benzynowych, biurach, widzę przede wszystkim smutek. Postacie zawieszone w tych miejskich krajobrazach wyglądają bardzo samotnie. Nawet, jeśli towarzyszą im inne, równie samotne postacie. Widać to choćby na moich dwóch ulubionych obrazach Hoppera.




W dziewczynie siedzącej na łóżku i patrzącej przez okno widzę siebie. Dlaczego, to już zbyt intymne. Ale może właśnie dlatego tak pokochałam ten obraz. A ludzie, których widzimy przez witrynę baru, wzbudzają we mnie litość. Cóż z tego, że najprawdopodobniej kobieta i mężczyzna są na randce. Nie wyglądają na szczęśliwych. Podobnie jak samotny pan w kapeluszu.

Nie wiem, czemu tak bardzo w obrazach Hoppera uderza mnie smutek i samotność. Pewnie każdy dostrzega to, czego w sobie ma najwięcej. A ja mam w sobie dużo smutku. Ale najczęściej jest to smutek w refleksyjnym odcieniu. Nie przygnębiający, skłaniający do zatrzymania się na chwilę, przemyślenia czegoś. I właśnie ten smutek ma dla mnie malarstwo Hoppera. To, i jeszcze zaskakującą aktualność. Hopper zmarł w latach 60., ale kiedy patrzy się na "jego" miasto, widzi się dzisiejsze metropolie. Równie samotnych, zagubionych ludzi, te same puste pogaduszki przy kawie, te same scenki rodzinne, w których mąż i żona przebywają w tym samym pokoju, ale nie ze sobą; tych samych samotników z bezosobowych pokoi hotelowych.

Nie mogę się doczekać, kiedy obejrzę "Shirley: wizje rzeczywistości" Gustava Deutscha. Deutsch przeniósł na ekran kilkanaście obrazów Hoppera. Ciekawa jestem, czy jego "wizje rzeczywistości" są podobne do moich.



*foto: kultura.wp.pl  

niedziela, 25 sierpnia 2013

Małgośka Szumowska

Wróciłam. Dosłownie i nie.

Skończyłam właśnie czytać wydaną przez Krytykę Polityczną książkę "Szumowska. Kino to szkoła przetrwania". I jestem bardzo zaskoczona, bo rozmowa Agnieszki Wiśniewskiej z Małgośką Szumowską zainspirowała mnie. Czemu zaskoczona? Bo filmów Szumowskiej nie lubię. Nie podobały mi się nawet "33 sceny z życia", który to film Małgośka sama uważa za pierwszy udany, ani głośny "Sponsoring". Nie podobał mi się też, to już odnośnie książki, kierunek, jaki pytaniami i sugestiami próbowała nadać rozmowie Wiśniewska. Zainspirowała mnie sama Szumowska. Jej niesamowicie szczere, proste wyznania i lekkość w poruszaniu się wokół "trudnych" tematów, takich jak śmierć rodziców, polska matka bolejąca, Kościół, seks czy wreszcie pieniądze. Bo niewielu zdobyłoby się na wyznanie, że śmierć najbliższych była w pewnym sensie wyzwalająca. Albo że dziecko, jego wychowanie, nie powinno być centrum wszechświata matki, bo wtedy traci i matka, i dziecko. Albo że pieniądze są ważne, bo dają pewien rodzaj wolności. Niby oczywiste, ale u nas wstyd przyznać się, że lubi się dobrze zarabiać.

Czymś, co mnie najbardziej uderzyło w opowieści Szumowskiej, jest to, że mimo różnicy pokoleniowej (i to prawdziwej różnicy, nie wykreowanej przez media, bo to teraz modne: co rok nowe pokolenie; Małgośka dojrzewała w świecie kartek na cokolwiek, ja w świecie kredytów na wszystko), ogromnej przepaści w doświadczeniu i chyba też skrajnie innego temperamentu, poglądy na wiele spraw mamy identyczne.

Szumowska wspomina, że lubi ludzi, lubi ich obserwować, przebywać z nimi, rozmawiać. Jeśli tak, to chciałabym bardzo być obserwowana przez nią, móc z nią porozmawiać, spotkać się. A uznałam, że warto o tym wspomnieć, bo ja zazwyczaj w tej kwestii mam zupełnie odwrotnie niż ona...

Niebawem premiera nowego filmu Szumowskiej "W imię...". Obejrzę. Bo jeśli jej filmy ewoluują tak, jak jej opinie i emocje (tych też nie brak w książce), można się zawsze spodziewać, że akurat tym razem uda się Małgośce oczarować mnie nie tylko swoją osobą, ale i filmem. Poza tym- Chyra. No i już nie trzeba nic dodawać.  

niedziela, 23 czerwca 2013

Od Moneta do Mondriana

Kiedy ja i mój brat mieliśmy po kilka lat, tata zachęcał nas do rysowania i malowania. Ponieważ sam maluje, mieliśmy do dyspozycji sprzęt wykraczający poza standardowe wyposażenie piórnika przedszkolaka. Pastele suche i olejne, akwarele, temperę, węgiel, farby olejne, różne rodzaje papieru, sztalugi itd. W pokoju mojego brata całą ścianę zdobiła wystawa naszej nieskrępowanej twórczości. Słowo "nieskrępowanej" jest istotne. Były tam zamki z tęczowych cegiełek, dżungle z fioletowymi palmami, pomarańczowe sowy, krasnoludki, smoki. Oczywiście, całkiem "normalne" pejzaże z drewnianymi chatkami i polem słoneczników też malowaliśmy. A potem, w szkole, usłyszałam od Mojej Pani, że jeśli dach mojego domu jest czerwony, to nie powinnam go przedstawiać jako fioletowy. I tak się zaczęło. "Nieskrępowaność" szlag trafił. Wydzierałam z papieru zielone drzewa, bo drzewa są zielone. Po kilku latach znowu próbowałam się przebić i namalowałam zachód słońca w stylu Moneta. Niestety, Mojej Pani od plastyki się nie spodobał, bo był zbyt niedbały i nierealistyczny. Tak właśnie- niedbały i nierealistyczny.


C. Monet

Czasem mam wrażenie, że najlepszymi adresatami sztuki współczesnej byłyby dzieci. Właśnie dlatego, że mają "nieskrępowaność" i świeżość odbioru rzeczywistości. Kierują się emocjami, nie wiedzą na temat tej rzeczywistości. W jednym z wywiadów Edward Dwurnik powiedział, że polską sztukę trzeba oderwać od narracji. "Jest taka sytuacja, że my, Polacy, jesteśmy skazani na narrację. Chcemy, żeby malarstwo było zawsze opowieścią o jakimś zdarzeniu. (...) To są piękne obrazy abstrakcyjne [obrazy Pollocka], które nie mają żadnych odnośników do realizmu. One muszą działać na uczucia".*

J. Pollock

Nic dodać, nic ująć. Esencja tego, co sama myślę o sztuce współczesnej. Nie tylko konkretnie o abstrakcjonizmie. Oczywiście, nie uważam, żeby malarstwo, które jest sposobem pokazywania rzeczywistości, było złe. Moja fascynacja sztuką zaczęła się od włoskich malarzy renesansowych i francuskich impresjonistów (dziękuję, tato, za malarską edukację!). Do dziś pamiętam to ogromne rozczarowanie, kiedy 10 lat temu podczas wizyty w Luwrze, weszłam do sali, gdzie wisi "Mona Lisa" i... nie zdołałam się zbliżyć do obrazu na więcej niż kilka metrów, bo był agresywnie okupowany przez tłumy turystów, którzy zamiast go oglądać, robili zdjęcia.

Teraz, mimo że marzy mi się ponowna, bardziej świadoma, wizyta w Luwrze i Muzeum Orsay, bardzo, bardzo kocham abstrakcjonistów. Kandinsky, Mondrian, Klee. To są oczywiście "wielcy" abstrakcjonizmu. Ale jest też wielu innych, których obrazy budzą we mnie jakieś emocje. "Jakieś" w sensie "różne", nie "byle jakie". Są jak muzyka. Sama melodia, bez narracji, czyli tekstu, coś w nas porusza, nie musi mieć historii. Dlaczego nie dać takiej szansy malarstwu? Można zacząć np. od skoku na głęboką wodę, czyli od wystawy Marka Rothko w Muzeum Narodowym.

W. Kandinsky

P. Klee

P. Mondrian

M. Rothko


* K MAG, czerwiec 2013
** foto: claude-monet.com/ arthistory.about.com/ ibiblio.org/ abstract-art-framed.com/ surrelart.blogspot.com

wtorek, 4 czerwca 2013

Samsara

Tak, jestem romantyczką. Tych, którym w tej chwili wyświetlił się obraz tandetnej pocztówki z wyfotoszopowanym zachodem słońca nad morzem, odsyłam do encyklopedii, żeby sprawdzili hasła "romantyzm" i "sentymentalizm". Nie wiem, dlaczego, ale niestety całkiem spoko (hipsterski, jak na tamte czasy;)) romantyzm został skojarzony z całkiem nie spoko sentymentalizmem i teraz śmiejemy się z "romantyków", bo oglądają komedie z Jennifer Aniston i kupują pluszowe misie z napisem "I love you".

Więc jeszcze raz. Tak, jestem romantyczką. To nie jest teraz modne, bo romantycy są wrażliwi, a dzisiaj trzeba być cynicznym i gruboskórnym. Ale wbrew trendom, na tak zwanym szczycie, utrzymuje się kilka osób, które posądziłabym o romantyzm. I ludzie ich kochają, kiedy zapomną, że muszą być ciągle cyniczni i gruboskórni. A zapominają, gdy oglądają, słuchają i czytają te piękne rzeczy tworzone przez romantyków. Z polskiego podwórka- np. Mela Koteluk. Ze światowego- choćby Annie Leibovitz. Bo kto, jeśli nie romantyk, zrobiłby takie zdjęcie?




Obejrzałam niedawno film prawdziwego romantyka. W "Samsarze" Rona Fricke'a nie ma uroczych zachodów słońca nad morzem i świergotu ptaków o poranku. Jest za to mnóstwo wrażliwości na świat po prostu, nawet nie na piękno w takim dosłownym znaczeniu. Słowo "samsara" bądź "sansara" oznacza nieustającą wędrówkę, cykl życia i śmierci. Buddyzm, podobnie jak żadna inna religia, nie trafia do mnie, więc kiedy sprawdziłam znaczenie tytułu filmu, stwierdziłam, że nie obejrzę. Zmądrzałam i... nie ma obawy, żadnego mistycyzmu, reinkarnacji, karmy. Żadnego duchowego uniesienia oraz, co najważniejsze, żadnego moralizatorskiego tonu. Bo w "Samsarze" nikt nam nie mówi, jak mamy rozumieć to, co widzimy. Obraz za obrazem ( i to jaki obraz! koniecznie do zobaczenia w dobrej jakości i na ekranie większym niż ten w laptopie), brak fabuły (takiej dosłownej, bo dla mnie fabuła tu jest), brak dialogów, nawet narracji. Tylko genialne zdjęcia i muzyka.


I właściwie o czym to jest? Fricke przez kilka lat podróżował po świecie i filmował pustynię, mnichów usypujących mandalę, Palestynę, więzienia, linie produkcyjne w fabrykach, Tokio, wybory miss, ulice metropolii, afrykańskie wioski, pogrzeby, chrzty, operacje plastyczne, fermy drobiu, supermarkety, katedry, piramidy. Brzmi jak chaos, ale z chaosu powstała potem sensowna opowieść. A najlepsze w niej jest to, że ponieważ nikt i nic niczego nam nie sugeruje, możemy sobie sami ją opowiedzieć.


Dla mnie istotą tego filmu jest paradoks. Kolejne sceny zestawione są na zasadzie kontrastu i jednocześnie analogii. Na przykład kadr na wieże meczetu i wieżowiec biurowiec. Niby kontrast, ale jednocześnie analogia, bo przecież teraz to biurowce są miejscem kultu. Albo ujęcia z afrykańskiej wioski, gdzie widzimy matkę karmiącą dziecko. Kobieta ma pomalowaną twarz, podobnie jak pozostali mieszkańcy osady. W następnej scenie widać wytatuowanego mężczyznę przytulającego niemowlę. Znowu niby kontrast, a jednak analogia. Z takich obrazów składa się "Samsara". Mimo że film nie ma akcji, jest jednym z tych, których się nie zapomina. Mnie w pamięć zapadną kadry ze zniszczonej przez huragan szkoły, gdzie wielka gablotka z medalami i pucharami jest przysypana gruzem i pyłem. Wymowne. Albo ujęcia z domu pogrzebowego, w którym leżą puste trumny w kształcie samolotów, samochodów, karabinów. I jeszcze operacja plastyczna nosa zestawiona z procesem wytwarzania lalek, malowanych identycznie stosów manekinów.


Nie wydaje mi się, żeby film wymagał więcej komentarza. To jest jeden z tych, o których się myśli, a nie gada.



Przykładem tego drugiego, tak z ostatniej chwili, jest choćby najnowszy "Wielki Gatsby".



*foto: jofonda.com

poniedziałek, 20 maja 2013

Spełnione życzenia- Truman Capote

"Otaczała nas aura zbytkownego znużenia, jak gubiąca płatki, przekwitła róża, a za oknami czekało jedynie gasnące nowojorskie popołudnie."*

Zanim pierwszy raz przeczytałam "Śniadanie u Tiffany'ego", zdążyłam kilka razy obejrzeć film i, jak to bywa w wieku lat nastu, zakochać się w Holly. Ale dopiero po przeczytaniu opowiadania Trumana Capote zrozumiałam, że to nie w Holly się zakochałam, tylko w Audrey Hepburn, która- nie oszukujmy się- "zrobiła" cały film. Bo kiedy się już przeczyta "Śniadanie...", jest się strasznie rozczarowanym dziełem Edwardsa. Ja nawet poczułam się, nie tyle rozczarowana, co po prostu oszukana. Owszem, film lubię nadal. Bo Audrey, bo klimat tamtych lat, bo kostiumy. Ale co się, do cholery stało z całą resztą?! "Całej reszty" szukajcie w utworze Capote.

Podobno Capote potrafił poprawiać jedno zdanie setki razy, dopieszczać tekst do bólu, dążąc do perfekcji, którą, jak sądzę, traktował jako swój obowiązek, bo uważał się za geniusza. Przeczytałam "Spełnione życzenia" (lub inne tłumaczenie: "Wysłuchane modlitwy") i już wiem, jaki w tym sens. Znacie to okropne uczucie, kiedy podczas lektury męczycie się razem z autorem? Z Trumanem, gwarantuję, męczyć się nie będziecie. On jest dokładnie w złotym środku, między skrajnie kwiecistym stylem, gdzie każde kolejne słowo podnosi poziom żenady do kwadratu, i między lakoniczną prozą współczesną. A ci, którzy czytają dla treści, nie dla formy, też będą usatysfakcjonowani. "Spełnione życzenia" to trzy rozdziały niedokończonej powieści, którą Capote chciał sięgnąć gwiazd (czyli m .in. Marcela Prousta). Okazało się później, że przeskoczenie samego siebie po doskonałej powieści "Z zimną krwią", nie jest łatwe nawet (a może przede wszystkim?) dla takiego geniusza. W druku ukazały się tylko te trzy rozdziały. Co się stało z pozostałymi, jak zwykle jest wiele teorii. Może jednak lepiej skupić się na tych, do których jest dostęp.

Capote obracał się w towarzystwie przez duże T. I chyba był rozdarty między zdystansowaną ironią wobec tej śmietanki a potrzebą akceptacji i uwielbienia z ich strony. Dzięki temu powstał mocny portret postaci małych i dużych, artystów i poetów, aktorek i księżniczek, którzy w czasach bez Pudelka, nie byli przyzwyczajeni do takich wyrachowanych szpileczek wbijanych w ich równie wyrachowane plecy. Kiedy ten i tamten zorientowali się, że X i Y to tamten i ten, poczuli się obrażeni- a jakże!








Moją uwagę zwróciła szczególnie jedna, dość szczegółowo przedstawiona postać, Kate McCloud. Capote poświęcił jej cały jeden rozdział, a i w dwóch pozostałych wciąż gdzieś przemyka. W rzeczywistości chodzi o Monę von Bismarck. Nie wiem, czy Mona też poczuła się urażona, ale gdyby mnie tak Truman opisał, raczej byłabym zadowolona...





Nie da się też ukryć, że "Spełnione życzenia" to nie lukrowana opowiastka o grzeszkach elity. Zresztą, to chyba oczywiste. Gdyby była lukrowana, śmietanka towarzyska najadłaby się nią do syta i nie zostawiła okruszków. A jedyne czego nie zostawiła- to suchej nitki na Trumanie. Opowieść niepoprawna politycznie, w której Capote wyzywa na pojedynek tych, których bardzo potrzebował i którymi gardził. No i choćby dzięki czereśniom ze śmietaną- opowieść nie dla dzieci.

Nie jest to na pewno ostatni raz tutaj z Capote. Na tapecie mam już m. in. Marilyn Monroe oczami geniusza oraz "Z zimną krwią", wokół której skupia się akcja filmu "Capote" z Philipem S. Hoffmanem w roli głównej.



*"Spełnione życzenia. Niedokończona powieść" T. Capote, wyd. Prószyński i S-ka, Wa-wa 2000
*foto: williamtoddschultz.wordpress.com/ david-toms.blogspot.com/ balenciaga.com

poniedziałek, 13 maja 2013

Panaceum

I znowu o filmie, w którym znalazłam coś osobistego. Nawet bardziej niż w "Polowaniu". I znowu bardzo mrocznie. Właściwie nie wiem, jak uzasadnić to, że to jest piękne po prostu. Może właśnie bez uzasadnienia. A może uzasadnienie jest w tym czymś osobistym i już innego nie potrzeba. Tego chyba szukamy w sztuce, muzyce, kinie. Żeby "coś" się stało, "coś" zadrżało, "coś" poruszyło. I to się może stać z przeróżnych powodów. Nie chcę sięgać głębiej.

Wiem, że nie wszystkich "Panaceum" zachwyciło. I wiem, że to może z powodu tego czegoś osobistego piszę dziś akurat właśnie o filmie Soderbergha. Trudno też napisać zbyt wiele i zbyt wyczerpująco o thrillerze, który zazwyczaj warto obejrzeć nie znając fabuły, a ja nie chciałabym komuś zepsuć tej przyjemności. Mimo że w pewnym momencie film traci efekt 'wow', polecam. Rooney Mara udźwignęła rolę i nie zrobiła z Emily plastikowej wariatki, tępo patrzącej przed siebie, do czego czasem ogranicza się "efekty specjalne" choroby psychicznej. Nie byłabym też sobą, gdybym nie wspomniała o magicznym świetle w filmie. Uwielbiam takie subtelne operowanie kolorem, kiedy dopiero po zastanowieniu się, stwierdzamy, że w tym szaleństwie jest metoda i czemuś to szaleństwo służy. Oczywiście, żadnego szaleństwa tutaj nie ma (paradoksalnie- pomijając fabułę). Delikatna manipulacja: ciepło- zimno.

Pominę fabułę, bo to nowy film i istnieje niebezpieczeństwo, że zbyt wielu osobom zepsuję zabawę. Za to nie mogę, nie mogę pominąć jaśniejszego aspektu tego przygnębiającego (znowu!) obrazu. Jude Law! Będzie tu o nim pewnie jeszcze nie raz. Mam wrażenie, że im starszy, tym lepszy. Ale jednocześnie, kiedy wracam do "Utalentowanego pana Ripleya", to wrażenie znika. Jude Law jest po prostu świetnym aktorem. Grał dobrze 15 lat temu, gra dobrze teraz. I nie będąc hipokrytką, tak, za to, że jest takim ciachem też go kocham. W "Panaceum", z piętnem mojego osobistego podejścia, przyćmiła go Mara, ale to żaden grzech, po prostu musiała to zrobić.

"Panaceum" angażuje i wciąga. Mam nadzieję, że nie tylko tych z osobistym piętnem.

Będę się starać, żeby następnym razem było nieco mniej przygnębiająco. A na koniec jeszcze jedno. Zachwyciła mnie w tym filmie uroda Rooney Mary. Piękna, piękna, subtelna. Odkrycie.

 



*foto: live.drjays.com

niedziela, 5 maja 2013

Polowanie

Pod koniec lat 80. w małym miasteczku, w dzielnicy domków jednorodzinnych, równie małych i ciasnych, co umysły ich mieszkańców, zamieszkała para zakochanych. Nie zamierzali brać ślubu, co błyskawicznie rozniosło się po okolicy. Sąsiedzi brak papierka uznali za wystarczający powód, żeby wykluczyć parę ze społeczności. Do tego stopnia, że próbowali zablokować rozwój firmy wykluczonych. Bo tak- wiodło im się dobrze. Niebawem pojawiły się dzieci. Cóż z tego, że ochrzczone, skoro z nieczystego związku. Rodzeństwo, chłopiec i dziewczynka, nie mogli się bawić z wnukami najbliższych sąsiadów. Wszystko skończyło się, powiedzmy, dobrze, bo dzieci okazały się nie być przeklęte, a całkiem nieźle wychowane, więc przekonały do siebie mieszkańców dzielnicy. "Powiedzmy", bo jedyną rysą na tej historii jest ranny pies, do którego jeden z sąsiadów strzelał  z dubeltówki.

To nie jest scenariusz filmu, to historia prawdziwa. Nie tak dramatyczna jak ta w "Polowaniu", ale bardzo osobista, dlatego również z bardzo osobistym podejściem oglądałam film Thomasa Vinterberga. Warto zobaczyć dla Madsa Mikkelsena, którego fanką jestem od czasu "Jabłek Adama". Mogło być melodramatycznie, a jest wciągająco. I trochę przerażająco, kiedy sobie uświadomimy, że ludzie podczas polowania zmieniają się w bezlitosne drapieżniki i że niestety nie jest to tylko wymysł scenarzystów.

Może pomyślicie sobie, że to nie jest całkiem zdrowe, ale kocham filmy ukazujące ciemną stronę mocy. Owszem, takie pozytywne obrazy jak choćby wspomniane już "Jabłka Adama" bardzo lubię. Ale na dłużej zostają ze mną ponure, niektórzy powiedzą "dołujące", przygnębiające, wstrząsające filmy (w sposób upadlający bardziej, niż melodramatyczny). Przykład? "Matka Teresa od kotów" lub "Plac Zbawiciela". Właśnie to jest w nich piękne, że ich życie nie kończy się wraz z napisami po filmie. Coś tam zostaje, porusza i wierci się, i niepokoi.

piątek, 26 kwietnia 2013

Anja Rubik

Być może zabrzmi to dziwnie w przypadku modelki, ale uroda nie jest tym, co mi się w Anji podoba najbardziej. Szczerze mówiąc, nie jestem wielką fanką tego typu urody, mam kilka innych ulubionych. Chociaż za TE nogi oddałabym wiele. 



Ale mimo tego, uwielbiam sposób, w jaki zmienia się przed obiektywem. Złośliwi mówią, że zawsze ma tę samą minę i otwarte usta. Cóż, u nas tak już po prostu jest, że jeśli komuś się uda...












Ale to jeszcze wciąż nie to, czym Anja imponuje mi najbardziej. Od dawna poluję na wywiady z nią i każdy kolejny potwierdza to, że Anja jest po prostu osobowością. Nie bezbarwną modelką jednego sezonu, tylko utalentowaną, świadomą kobietą, która ma własne zdanie i nie boi się go wyrażać. Mimo że bywa kontrowersyjne. Tak jak w przypadku jej magazynu "25". Gdyby powstał w Polsce, prawdopodobnie Anję czekałoby publiczne potępienie. Bo zza wysokiego muru kołtuństwa, stawianego głównie nadal przez Kościół (choć nie tylko), nie widać różnicy między artystycznym erotyzmem a wulgarną pornografią. Przyznaję, granica jest cienka. Ale mam wrażenie, że Anja, dzięki wyczuciu, estetycznej wrażliwości (wiecie, że Anja maluje i chciałaby studiować historię sztuki?), balansując na tej granicy, nie pozwoli sobie na jej przekroczenie w złą stronę.

Oprócz nóg, zazdroszczę Anji odwagi i determinacji w spełnianiu marzeń, dążeniu do celu. Ja też jestem chorobliwie ambitna i muszę wszystko zrobić "naj", nie żeby być lepszym niż inni, ale z wewnętrznej potrzeby, a właściwie nawet obowiązku. Ale u mnie kłóci się to z brakiem pewności siebie (czego wyrazem może być np. to, że boję się pokazać blog znajomym). Anja zaczynała pozując do katalogów wysyłkowych, mieszkając w zupełnie sama w malutkim mieszkaniu w Paryżu. Nieco później miała odwagę powiedzieć, z którymi fotografami chce pracować. Dziś jest ikoną, mogłaby spocząć na laurach, a ona znowu odważnie wyciąga rękę po kolejne marzenia. Chodzi oczywiście o "25", nie o kolekcję butów dla Zanottiego ;) 

Oczywiście to wszystko, to zazdrość pozytywna. Bardzo się cieszę, że mamy kogoś takiego, kto światu może pokazać nie tylko piękne nogi, ale przede wszystkim umysł. Uff, jak patetycznie zabrzmiało. No- w każdym razie- to jest piękne!



foto: designescene.net/ bemodels.pl/ pinger.pl/ models.com  

wtorek, 23 kwietnia 2013

O modzie. Krótko

Wybaczcie, że znowu lekkie opóźnienie, ale w niedzielę skończył się Fashion Week Poland, a to oznacza gorący czas w pracy. Pisanie, pisanie, pisanie. O modzie, o modzie, o modzie.

Dlatego dla odmiany postanowiłam dziś napisać... o modzie. Bardzo ogólnie.

Gdybyście na mnie spojrzeli, nie przyszłoby Wam do głowy, że pojęcie "moda" w ogóle funkcjonuje w mojej świadomości. Dżinsowe rurki i klasyczny trencz to mój uniform. Nie noszę płaszcza Burberry. Nie mam marynarki Isabel Marant ani sukienki Gosi Baczyńskiej. (Mimo że- chciałabym, chciała!) Dla mnie moda jest po prostu jedną ze sztuk. Podobnie jak nie muszę mieć na ścianie nad łóżkiem obrazu Sasnala, żeby go podziwiać, tak i nie potrzebuję mieć w szafie płaszcza MMC, aby móc powiedzieć: tak, moda mnie kręci. Na razie po prostu ją podziwiam. Być może jest to pierwszy stopień do modowego piekła. Ale biorąc pod uwagę to, że w modzie szukam przede wszystkim piękna, kariera ofiary mody mi nie grozi. Naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak ludzie mogą nosić coś, co jest po prostu brzydkie. Tak, wiem, o gustach się nie dyskutuje. Ale czy nie jest tak, że niektórzy "zakochują się" w tych brzydkich rzeczach tylko dlatego, że należy się w nich zakochać? 

Czuję się zawsze bardzo stremowana, kiedy mam się wypowiedzieć na temat czegoś, o czym nie mam pojęcia. Dlatego nie będę się dłużej wymądrzać. Są ludzie, którzy naprawdę na modzie się znają i im pozostawiam merytoryczną ocenę kolekcji, stylizacji itd. W pracy skupiam się tylko na krótkim przekazywaniu informacji, nie opinii. Tutaj natomiast piszę o tym, co mnie zachwyca. A do tego, mam nadzieję, nie trzeba głębokiej wiedzy (którą może zdobędę za X lat, wtedy będę oceniać;)), potrzeba pozytywnych emocji. I modzie zdarza się wywoływać we mnie te pozytywne emocje. 



Widzę na liczniku odwiedzin coraz większą liczbę i jest mi bardzo miło, bo do tej pory nie odważyłam się pokazać tego, co tu piszę moim znajomym. Czyli Wy, którzy tu wracacie, robicie to z własnej woli, nie z koleżeńskiej przyzwoitości;) Dziękuję!

niedziela, 14 kwietnia 2013

Mad Men

Z okazji premiery nowego sezonu "Mad Men" muszę się przyznać. Jestem serialomaniakiem. Na szczęście, nie oglądam wszystkiego, bo chyba nie byłoby w moim życiu miejsca na nic innego poza serialami. Raczej kierunek: "Seks w wielkim mieście" i "Gra o tron", niż "M jak miłość" i "Na Wspólnej".

Dziś o "Mad Men", bo zaczął się 6 sezon. Niestety, nie miałam jeszcze czasu, żeby obejrzeć dwa premierowe odcinki, bo właśnie rozpoczęłam staż w pewnej redakcji . Ale poprzednie pięć sezonów oglądałam co najmniej dwa- trzy razy, więc to chyba dostateczny dowód na to, że kocham świat Mad Men.

Przede wszystkim- lata sześćdziesiąte! Dla tej dekady mam w głowie specjalne miejsce z zakładką- cytatem Blair z "Gossip Girl": "I am Grace Kelly, Grace Kelly is me." Oczywiście, legenda Grace Kelly rozpoczyna się nieco wcześniej, i lata 50. też uwielbiam, ale to właśnie moda, muzyka, kultura lat 60. skradły mi serce. Bo jak można nie kochać The Beatles? Albo Andy'ego Warhola? A te wszystkie gwiazdy kina? Audrey Hepburn, Elizabeth Taylor, Clark Gable, Marilyn Monroe, Robert Duvall, Gregory Peck. Gwiazdy po prostu, nie celebryci. Mieli okazję grać w genialnych filmach. "Absolwent", "Bonnie i Clyde", "Dziecko Rosemary", "Śniadanie u Tiffany'ego" i wiele, wiele innych, dzisiaj kultowych.

Moda lat 60. to temat na co najmniej kilka osobnych postów. Cudowne, seksowne sukienki Joan Holloway. Bliższe memu stylowi, kobiece i eleganckie kreacje Betty Draper. Ooooch i aaach! Te wszystkie mini o kroju A, pończochy, rękawiczki i biżuteria bez motywu czaszek. Talia w miejscu talii, pastele i graficzne wzory. A Don Draper w garniturze? Mogłabym dla Dona złamać nawet swoje postanowienie i po prostu wyjść za mąż. Zresztą, Don bez garnituru też, też...






Manhattan! Co prawda, większość akcji serialu toczy się we wnętrzach, ale jakich. Open space w agencji Sterling Cooper, te wszystkie restauracje, w których Don popija Old Fashioned. Czysty glamour lat 60.

Ale strona wizualna serialu nie jest jego jedyną mocną stroną. Z ust Dona wypływa tyle materiału na cytaty, że nie mogłam się zdecydować, który wybrać do zaprezentowania. Poza tym, każda postać jest zbudowana od a do zet i nie sprawia wrażenia jakiegoś ozdobnika lub "zapychacza". A wokół fascynujących postaci, równie fascynujące wątki.

I jeszcze jedno, "Mad Men" uświadomił mi, że mimo całej miłości do lat 60., do rozkloszowanych sukienek, Audrey Hepburn i pończoch, nie chciałabym być kobietą tamtych czasów. Peggy Olson przebijającą się w dżungli garniturów, Betty pytającą Dona o zdanie w każdej, absolutnie każdej kwestii, Rachel Menken nieustannie odpowiadającą na zdziwione spojrzenia: "Tak, to JA jestem właścicielką domu handlowego". I wieloma innymi, które może miały eleganckie kapelusze i biżuterię z brylantów, ale brakowało im tego luksusu, jaki mamy dziś my, bycia w pełni sobą. Tak, "Mad Men" uświadomił mi, że lata 60. nie były aż takie  jedwabne i pastelowe (nie tylko w kwestii kobiet!), jak mi się wydawało, ale może to i lepiej. Całkowita doskonałość jest nudna.

Obejrzyjcie "Mad Men". Nie tylko dla Dona w garniturze i Joan w czerwonej sukience.

środa, 3 kwietnia 2013

Peter Lindbergh



Zobaczyłam to zdjęcie w którymś z magazynów i zakochałam się w autorze fotografii- Peterze Lindberghu. Było to kilka lat temu, ale jestem wierna tej miłości ;)

Urodził się w '44 roku w Lesznie, które wtedy należało do Niemiec. Wychował się w Zagłębiu Ruhry. Uczył się m. in. malarstwa. W pewnym momencie stwierdził, że to  fotografia jest tym, czym chce się zajmować. Wyjechał do Paryża i rozpoczął pracę dla różnych edycji Vogue'a. Potem przeprowadził się do Nowego Jorku. Dla Vogue, Harper's Bazaar, Vanity Fair, Allure, Rolling Stone fotografował Madonnę, Charlotte Rampling, Micka Jaggera, Tinę Turner. Robił kampanie dla największych domów mody. Doczekał się wystaw w wielu prestiżowych galeriach, np. The Metropolitan Museum of Art i kilkudziesięciu nagród. Wyreżyserował też kilka filmów, pierwszy w '91 roku: "Models: The Film", o ówczesnych supermodelkach. Zagrały w nim: Linda Evangelista, Naomi Campbell, Cindy Crawford, Stephanie Seymour, Tatjana Patitz.

Uwielbiam go za niesamowity klimat starego kina, który widoczny jest w kampaniach i spotach reklamowych, edytorialach, na okładkach, w filmach. Za mroczny i subtelny romantyzm. Za, najczęściej, czarno- białe portrety, które nie są tylko ilustracjami do artykułu w Vanity Fair. Wszystko to po prostu dzieła sztuki.













* foto: fashnberry.com/ theplace2.ru/ vogue.com

sobota, 23 marca 2013

Alessandra Ferri

Pierwszym miejscem, które odwiedziłabym w Nowym Jorku jest Lincoln Center. 


Przede wszystkim dlatego, że jest siedzibą (między innymi) The New York City Ballet. Kiedy jeszcze myślałam, że będę drugą Alessandrą Ferri, to własnie scena NYCB miał być moja. A mimo że Alessandra Ferri tancerką NYCB nie była, to właśnie jej plakaty wisiałyby nad moim łóżkiem. Gdyby tylko do Bravo Girl dodawali plakaty z tancerkami baletowymi.

Moja miłość do baletu zaczęła się dawno, dawno temu, podczas pierwszego przedstawienia baletowego, na jakim byłam. "Śpiąca królewna". Niestety nie w wykonaniu NYCB, ale i tak wystarczyło, żebym przepadła na dobrych kilka lat. Zanim odkryłam Ferri, miałam kilka innych idolek, lecz dziś tylko do Alessandry mam sentyment absolutny. Wiem, że zabrzmi to zbyt patetycznie, ale gdybym miała jakoś ucieleśnić anioła, dałabym mu postać Alessandry Ferri. Tak, zabrzmiało patetycznie, ale wystarczy na nią spojrzeć...







   
Ferri jest Włoszką, ale jej kariera rozwijała się najpierw w Wielkiej Brytanii, w The Royal Ballet (Londyn), potem (już jako primabalerina) w American Ballet Theatre (Nowy Jork). A to oznaczało, że stała się gwiazdą...


Ciekawe, kto zna tancerzy naszego świetnego Baletu Narodowego...

I jeszcze jeden dowód na jej gwiazdorski status.
Alessandra Ferri i Sting!

http://www.youtube.com/watch?v=UGufiv5PB2A


*foto: ballerinagallery.com/ vanityfair.com/ teatro.org./ abt.org