środa, 30 stycznia 2013

Audrey Hepburn

Mój pierwszy raz z Audrey Hepburn miał miejsce w okolicach moich czternastych urodzin. Było to oczywiście "Śniadanie u Tiffany'ego". Wyglądałam wtedy jak bardzo brzydkie kaczątko, a Audrey miała TE oczy, TO coś oraz 50 centymetrów w talii.




Właśnie od fascynacji Hepburn zaczęła się moja miłość do lat 50. i 60. I mimo że teraz kanon tego, co uważam za piękne, nieco się poszerzył i nie jest już tylko klasyczny, to Audrey zawsze będzie jednym z tych typów kobiet, którymi po prostu od czasu do czasu chciałoby się być.


Była niska i "chuda jak patyk". A raczej gałązka. Wiele z ówczesnych gwiazd kina, np. Greta Garbo, uchodziło za femme fatale. Hepburn ze swoimi oczami sarny i uśmiechem dziecka miała po prostu zbyt wiele wdzięku i niewinności, żeby stać się symbolem seksu jak Marylin Monroe. I dobrze, bo nikt inny nie wyglądałby tak elegancko i naturalnie w kreacjach Huberta de Givenchy.






"Ufam Givenchy'emu tak samo, jak Amerykanki ufają swoim psychiatrom." 



Dzięki księżniczce Audrey, zanim zamarzyłam o conversach i skórzanej kurtce, pożyczałam od babci perły i kupiłam prochowiec.


* cytat- "Audrey. Osobisty album Audrey Hepburn"
** foto: balerinki.pinger.pl/ savoirface-edgars.com/ highendweekly.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz